Dziś pragnę odbyć nieco sentymentalną podróż do krainy mojego dzieciństwa.
To, co się z nim łączy w moich wspomnieniach, to niewielka i dość płytka rzeczka, która jednak kiedyś stanowiła dla mnie całkiem sporą rzekę, a w tym poście, głównie przez sentyment, będzie nazywana po prostu Rzeką.
Wiele wspomnień z mojego dzieciństwa jest związanych właśnie z ową Rzeką.
Latem kąpałem się w niej niemal codziennie wraz z wesołą i hałaśliwą gromadką innych dzieci. Plusku było zawsze co niemiara. Nasza ulubiona zabawa polegała na smarowaniu się błotem, a gdy już byliśmy utytłani w błocku od stóp do głów, wówczas skakaliśmy do wody.
Z mostu nad Rzeką widać było przepływające ławice ryb. Te większe, połyskujące od czasu do czasu, nazywały się jelce, ale wszyscy, nie wiedzieć czemu, mówili na nie "gielce". Lubiłem łapać je na wędkę. Brały wyłącznie na duże, kolorowe muchy, a więc żeby iść z wędką nad rzekę łapać ryby, trzeba było wcześniej ręcznie schwytać sporo much, co też było pewną sztuką /oczywiście o sztucznych muchach nikt z nas wówczas nawet nie słyszał/.
Mniejsze rybki, nieco ciemniejsze, to były kiełbie. Też chętnie brały na muchy, ale ze względu na małe rozmiary, nie cieszyły się one wielką estymą wśród wędkarzy i na ogół po złapaniu były z powrotem wypuszczane do wody.
Każdej zimy Rzekę w całości pokrywał gruby lód. Zamarzały też wszystkie okoliczne rozlewiska, tworząc w ten sposób wspaniałe lodowiska. Każdy brał wtedy swoje łyżwy dokręcane do butów specjalnym kluczykiem /który nie wiedzieć czemu, często się gubił, stąd też każdy właściciel takiego cennego kluczyka cieszył się wśród nas specjalnymi względami/.
Pamiętam, jak któregoś roku, przed nastaniem zimy, otrzymałem wreszcie, po długotrwałym urabianiu swoich rodziców, łyżwy razem z butami, czyli wymarzone hokejówki. Nie mogłem się później doczekać, kiedy rzeka w końcu zamarznie. Wreszcie nastała noc, kiedy temperatura spadła do - 30 C. Nie bacząc, że to tylko jedna noc, a więc zbyt krótki czas na wytworzenie odpowiednio grubej pokrywy lodowej, rano założyłem łyżwy i wyszedłem na Rzekę. Mróz zelżał tylko o parę stopni i nadal było poniżej - 20 C. Lód nawet po tej jednej nocy był już dość gruby i pamiętam, że załamał się pode mną dopiero po kilkunastu metrach jazdy. Wpadłem prawie po szyję do lodowatej wody. Do dziś pamiętam to dziwne, piekące i niebywale ostre uczucie podczas kontaktu lodowatej wody z moją ciepłą skórą. Pamiętam też swój powrót do domu. Po kilku metrach całe moje ubranie po prostu zamarzło, dzięki czemu szedłem bardzo sztywno, czułem się wtedy jak rycerz, idący w sztywnej, stalowej zbroi. Tylko tam, gdzie ubranie ulegało ciągłemu ruchowi, odpryskiwały od niego drobniutkie igiełki lodu. Po powrocie do domu moja Mama nie straciła zimnej krwi. Najpierw w celu zdjęcia ubrania musiała mnie nieco "rozmrozić", potem natarła mnie całego spirytusem i wszystko rozeszło się po kościach.
Bardzo popularna była też gra w hokeja. Aby grać, nie trzeba było nawet łyżew. Wystarczał sam kij hokejowy. Nikt nie myślał o kupowaniu takich kijów, ani też krążków w sklepie sportowym. Wszystko robiło się własnym sumptem wprost z gałęzi.
Gdy następowała wiosna lody zaczynały puszczać. Wszyscy chłopcy uwielbiali wówczas pływanie na lodowych krach. Szczególnie skakanie z jednej kry na drugą cieszyło się dużym powodzeniem. Prędzej czy później taka zabawa kończyła się kąpielą takich lodowych flisaków w zimnej wodzie. Pół biedy, gdy ktoś zmoczył nogę, czy nawet dwie, gorzej, gdy wpadło się "po uszy". Każdy z nas potrafił wkalkulować to ryzyko w zabawę, ale jakoś nikt z tego powodu nie odpuszczał. Głęboki łyk adrenaliny podczas takich skoków zawsze miał zdecydowanie większą wartość niż ewentualność takiej zimnej kąpieli. Zresztą nikt przed skokiem nie dopuszczał do siebie myśli, że może mu się nie udać. W efekcie szczęśliwcy wracali do domu "na sucho", albo tylko z jedną mokrą nogą, pechowcy z obiema nogami lub cali mokrzy. Nikt z tego powodu nie chorował i dlatego też nikt z rodziców nie panikował, gdy taki przemoczony dzieciak wracał do domu.
Nad Rzeką rosły piękne, wysokie olchy, pośród których bawiliśmy się w różne, naprędce wymyślone zabawy. Drzewa były dla nas zarówno schronieniem, jak i fascynującym dodatkowym rekwizytem.
Tak to kiedyś było...
Gdy teraz przyjeżdżam do Mamy z sentymentem wspominam tamte czasy. Patrzę na niby tę samą Rzekę i myślę, jak wiele od tego czasu uległo zmianie. Dziś nikt się w Rzece nie kąpie, zresztą w ogóle nie widzę dzieci, które by się bawiły w jej okolicach i to niezależnie od pory roku.
Piękne ławice ryb gdzieś poznikały i Rzeka straciła przez to wiele ze swojego uroku.
Zimą, nawet podczas najtęższych mrozów, Rzeka zamarza tylko przy brzegach, co tłumaczę sobie dużym stężeniem różnych soli zawartych w przepływającej wodzie.
Stare olchy powoli zamierają. Na górze sterczą z nich grube, suche konary, które czasami spadają na ziemię. W efekcie trochę strach jest obecnie przebywać pod tymi starymi drzewami.
I tylko szmer przepływającej wody jest taki sam, jak przed laty.
Wszystko inne uległo zmianie...
Dziś, patrząc z perspektywy czasu, o wiele lepiej rozumiem sens aforyzmu "nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki".