Cała historia zaczyna się dość pompatycznie. Z reguły na początku jest wielka miłość. Taka, która zdaniem zakochanej pary, zdarza się tylko raz w życiu. Oboje myślą, że są dla siebie stworzeni... I oboje myślą, że nie ma powodów, aby zwlekać ze sformalizowaniem ich uczucia.
A więc ślub. Oczywiście kościelny, bo jakżeby mogło być inaczej? Bo jeżeli nie, to co by wówczas rodzina sobie pomyślała? Że bezbożnicy jacyś, albo co? Podążają więc śmiało w kierunku ołtarza...Ślub oczywiście jak z bajki. Ona w długiej, powłóczystej sukni i takie tam...
A dopiero potem zaczyna się "szara proza życia".
Już od pewnego czasu są dla siebie mężem i żoną. Na świat przychodzą dzieci... Dochodzą im kolejne nowe obowiązki... Zaczynają się pierwsze nieporozumienia i konflikty... Już nie jest tak, jak kiedyś... Już nie patrzą na siebie przez różowe okulary... Dawne zauroczenie gdzieś minęło, a z czasem w związek wkrada się rutyna i wzajemne znużenie sobą...
On zaczyna coraz więcej popijać... Na początku ten problem jest bagatelizowany. Ale z czasem przybiera na sile. On "po kielichu" nie przebiera w słowach, staje się agresywny... Jego ofiary, czyli żona i dzieci nie mają odeń żadnej ucieczki... Powoli narasta wzajemna nienawiść...
Z czasem ten wzajemny antagonizm przybiera na sile... Po miłości nie ma już śladu. Jest za to eskalacja konfliktu... Bo on już stale pije, a potem bije..., a ona już tego po prostu nie wytrzymuje... Coraz częściej myśli o rozwodzie...
Aż w końcu udręczona małżonka podejmuje decyzję - tak dłużej być nie może. Trudno, dzieci też kiedyś to zrozumieją, a zresztą on w każdej chwili może im zrobić krzywdę...
Cóż z tego, że małżeństwo zostało zawarte przed Bogiem, a "co Bóg złączył, tego człowiek niech nie waży się rozłączać"? Co jej po tym, skoro dla niej każdy kolejny dzień oznacza drogę przez mękę? Udręczona żona już nie zważa na to, że jest wierząca i praktykująca. Bierze rozwód.
Lecz jej pech polega na tym, że ona mimo rozwodu nadal jest wierząca i praktykująca... a Kościół Katolicki nie uznaje rozwodów tego typu, co oznacza, że nie jest traktowana przez KK jak inni wierni...
Nie może zatem przystąpić do Komunii Św. Nie może być świadkiem dziecka na bierzmowaniu. Wyrzucona poza nawias wspólnoty kościelnej, czuje się, jak napiętnowana. Jak jakaś gorsza. Nie może się z tym pogodzić. W skrytości ducha po prostu cierpi. Pyta samą siebie - dlaczego jest w ten sposób traktowana, przecież nikogo nie zamordowała? A zatem dlaczego KK traktuje ją tak, jak nie traktuje nawet najgorszych zbrodniarzy?
Pozwólcie, że teraz zdradzę, skąd powstał pomysł na taki post. Jest to efekt moich przemyśleń po lekturze postu Violinki pt. "Czarna Owca" oraz postu Niepokornej pt. "a kto mi zabroni??".
Myślę, że wierzące kobiety po rozwodzie wpadły w pułapkę swojej własnej wiary. Otóż kiedyś w swoje małżeństwo wmieszały Boga, chociaż lepiej byłoby w tym wypadku powiedzieć, że wmieszała je wiara, którą wyznają. Niestety, w tym wypadku jest podobnie, jak z profesją sapera - nie ma możliwości powtórki raz spartaczonej roboty.
Ale czy to jest powód, aby traktować te kobiety, jak czarne owce i np. z góry wykluczać je z możliwości przyjęcia Komunii Św.?
Moim zdaniem jest w takim podejściu KK jednak coś okrutnego, coś, co zaprzecza naczelnej idei chrześcijaństwa.
Wiadomo przecież, że ludzie są niedoskonali, a z czasem ich charakter się zmienia.
Z tym, że niestety, niekoniecznie stają się lepsi. Często stają się coraz gorsi.
A zatem, czy warto do końca życia męczyć się w toksycznym związku dwojga nienawidzących się ludzi? Czy nie lepiej powiedzieć sobie "dość" i przerwać to błędne koło, które prowadzi do nikąd? Przecież wszyscy grzeszymy, nie da się tego ukryć. Dlaczego zatem nie można wybaczyć tym ludziom grzechu przerwania związku, nawet jeżeli kiedyś był on zawierany pod boskim patronatem?
Osobiście rozumiem kobiety, które dokonały tego dramatycznego wyboru i podjęły decyzję o rozwodzie. I bardzo ubolewam, jeżeli są one wierzące, bo wiem, że nie mogą one w pełni korzystać z zasad ich wiary, jakich KK im konsekwentnie odmawia.
Nie oznacza to bynajmniej, że jestem za eskalacją rozwodów. Ale dobrze wiem, że czasem po prostu nie ma innego wyjścia.
Nie mam gotowych recept, jak zmienić taki stan rzeczy, aby KK zmienił w tym wypadku swoje stanowisko. Zresztą bądźmy szczerzy - i tak moja opinia w tej kwestii pozostanie głosem wołającego na puszczy.
Ale powiem Wam na koniec jedną rzecz.
Tę najważniejszą.
Od zawsze, nie tylko na lekcjach religii, wpajano mi, że Bóg jest Miłością. A skoro tak, to nie widzę absolutnie żadnych powodów, aby Najwyższy nie miał rozwodnikom wybaczyć ich ludzkiego przecież grzechu, jakim jest podjęcie decyzji nt. rozwodu. I to jest moja główna i najważniejsza teza, jaką chciałem napisać w tym poście.
A wszelkie inne aspekty w tej kwestii, które są wysuwane przez osoby duchowne nie są dla mnie równie ważne, jak to, co przed chwilą napisałem. Tym bardziej, jeżeli pozostają w sprzeczności z tą główną tezą.
P.S.
Jak wynika z komentarza Violinki, tylko rozwodnik, który związał się z kims innym ma zakaz praktykowania wiary, a zatem to, co napisałem w swoim poście, nie jest pełną prawdą na ten temat. Nie mam własnych doświadczeń w tym zakresie, wiem tylko tyle, ile zdołałem wyczytać w dwóch ww. postach i stąd wynikła owa nieścisłość.
Nie zmienia to jednak w niczym moich poglądów na ten temat.