Witaj Miły Gościu na pokładzie Linii Lotniczych "Smurffair". Rozgość się tutaj - mój wirtualny barek jest zawsze obficie zaopatrzony ;) Życzę wyłącznie miłych lotów i wielu przyjemnych wrażeń!

środa, 10 października 2007

Gorąca relacja z Pierwszego Pomorskiego Spotkania Blogowiczów w Porzeczu.


 Jak już co niektórzy pewnie wiedzą, swój ostatni weekend spędziłem razem z moją rodziną w Porzeczu, gdzie w dniach 6-7.10.2007 r. odbyło się Pierwsze Pomorskie Spotkanie Blogowiczów.
   To były dwa niezapomniane dni. Mam nadzieję, że jak się kiedyś doczekam wnuków, to będę im mógł o tym co nieco opowiedzieć, kończąc tak, jak kończą się wszystkie bajki "i ja tam byłem, różne znakomite trunki piłem, przy ognisku tańcowałem, a to, co zapamiętałem, to wam opowiedziałem"  hahaha
   Tutaj na moim blogu, z konieczności będzie tylko skrótowa relacja, bo Onet nie daje mi odpowiednio szerokiego pola do popisu, zważywszy na dość ograniczoną przestrzeń dyskową przeznaczoną na każdy blog  sceptyczny
   Spróbuję jednak wyciągnąć najbardziej istotne szczegóły z zakamarków mojej pamięci i się nimi z Wami podzielić.
A więc było to tak...

   Dość późno wyruszyliśmy z naszej smurffowej krainy, a zważywszy, że miejsce naszego spotkania było ściśle określone w czasie i przestrzeni, pędziłem niemal na złamanie karku swoim smurffolotem, aby tylko zdążyć. Udało się! Na miejsce zbiórki przybyliśmy nawet kwadrans przed wyznaczonym czasem, ale i tak prawie wszyscy zdążyli już przybyć na miejsce zbiórki.
   Kto tam nas już oczekiwał?
   Byli to: organizatorzy naszego spotkania - Milady Morelka i Wojtek Wisowski oraz Iksusia razem ze swoim Iksem, no i Pretty Woman wraz z dwójką swoich uroczych dzieci. A napisałem "prawie wszyscy", bo nie było jeszcze Lucy, która już niejako tradycyjnie /o tutaj ta "tradycja"/ spóźniła się na pociąg i w efekcie wciąż była w drodze, natomiast Bgo razem ze swoją Emeczką, zgodnie z wcześniej złożoną obietnicą, mieli przyjechać dopiero wieczorem.
   Po naszym przybyciu i przywitaniu się nie było na co czekać, dlatego Wojtek Wisowski niezwłocznie poprowadził nasz "radosny kondukt" do Porzecza, gdzie znajduje się Leśne Schronisko "Łowców przygód", stanowiące cel naszej podróży.
  
   Przyznaję, że to czarujące miejsce. Położone w dolinie, której środkiem płynie rzeka Łeba, a po obu stronach wznoszą się wzgórza porośnięte pięknym lasem mieszanym, który o tej porze roku powoli nabierał pastelowych barw. Czułem się tam trochę tak, jakbym był w górach.
   
   Na dobry początek organizatorzy poczęstowali nas kawą, a następnie zupą pomidorową, która stanowiła doskonałą kulinarną uwerturę do dalszych specjałów, które dla nas przyszykowano. Następnie poszliśmy na spacer do okolicznego lasu. Pogoda była niezbyt pewna, toteż zabrałem za sobą swój nierozłączny parasol. Przydał mi się on przede wszystkim do zrobienia sobie takiej oto pamiątkowej fotki.
  
   Las był iście bajkowy, dlatego wciąż poszukiwałem jakichś bajkowych rekwizytów.  Rozglądałem się przede wszystkim za zagubionym pantofelkiem Kopciuszka, ale jakoś nie udawało mi się go znaleźć. Za to niemal na środku drogi leżał sobie w najlepsze nieco uszkodzony but siedmiomilowy. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że jestem, jeśli nie w bajkowej, to z pewnością, w bajecznej krainie.
  
   Po powrocie ze spaceru nadeszła pora wyjazdu po Lucy. Na moją własną prośbę weszłem w skład ekipy powitalnej, która miała przywitać Lucy na dworcu w Strzebielinie. Tym razem Moja Wirtualna Dama dojechała szczęśliwie i po naszym powitaniu zabraliśmy się z powrotem do Porzecza, gdzie po krótkiej chwili zapodano nam jakże smakowitą kawę i to w dodatku z jakże smakowitym ciastem - tutaj tylko fotka niestety, ale zapewniam Was, że ten nw. zestaw smakował jeszcze lepiej niż na to wyglądał.
  
     A zaraz potem poszliśmy na ognisko. Trzeba przyznać, że ognisko w Porzeczu jest doskonale zrobione. Pośrodku, na czterech słupach znajduje się metalowy okap odprowadzający dym z ogniska do wysokiego murowanego komina.
  

   Wokół jest duży betonowy postument, zaś całość jest dokładnie zadaszona okrągłym drewnianym dachem posadowionym na kilku drewnianych filarach. Tworzy to wszystko trwałą i solidną konstrukcję, wprost wymarzoną do imprez wszelakich.
   Na dobry początek Milady Morelka poczęstowała nas swoim, naprawdę doskonałym drinkiem zrobionym na bazie Martini. Ognisko i ów trunek sprawiły, że atmosfera od razu stała się całkiem ciepła i przyjemna   hehehe   
   Wieczorem, zgodnie z zapowiedzią dobili do nas Emeczka wraz z Bgo, no i byliśmy wreszcie w komplecie. Wtedy, co niektórzy zaprezentowali wcześniej przygotowany program artystyczny, którzy przyszykowali specjalnie na tę okazję.
   No i potem zaczęły się tańce, hulanki i swawole, które dla niektórych, mniej podatnych na spanko imprezowiczów, przeciągnęły się aż do białego rana.
   To była odjazdowa, magiczna noc...  hehe
   Juz na poczatku tej nocy organizatorzy zaskoczyli nas totalnie wręczając nam wszystkim kwiatuszki w doniczkach, które były pamiątką z tego spotkania - od razu zrobiłem tym kwiatkom zbiórkę w szeregu /konkretnie, tym kwiatuszkom, które dostała moja rodzina/ - na tej zbiórce wyglądały następująco.
  
   Na karteczkach dołączonych do kwiatuszków, z drugiej strony widniało hasło autorstwa Milady Morelki wraz z nazwą, datą i miejscem naszego spotkania. Całość wyglądała następująco.
  

   Tak, jak przewidywałem, Lucy w realu okazała się Mistrzynią Tańca i nawet udzieliła mi kilku bezpłatnych lekcji, a ja, bacząc, aby zbytnio nie podeptać delikatnych stópek MWD*, starałem się po prostu, aby przez ten cały czas utrzymywać się w pionie, co o dziwo mi się udało  hihi
   Ta szalona noc minęła szybko, a nawet bardzo szybko... ani się obejrzałem, jak nastał dzień...
   Po porannej kawie znowu ruszyliśmy w plener na pieszą wędrówkę, jednak tym razem w inne okolice niż w dniu wczorajszym, a mianowicie nad rzekę Łebę.
   Po powrocie należało pomyśleć o obiedzie. A konkretnie, to tym razem panowie mieli pomyśleć, bo tak to sobie zaplanowali organizatorzy. Ja dostałem całą furę marchewek do ręcznego ucierania na tarce... trąc to po cichutku, w duchu przeklinałem samego siebie za to, że nie pomyślałem o wzięciu ze sobą melaksera...  wrr
   Jednak obiad wyszedł nam /facetom/ nad podziw dobrze - ziemniaki co prawda były chyba zupełnie nie osolone, ale któż by się tam przejmował takimi drobnostkami, kiedy w brzuchu burczy z głodu...  oczko
   Po obiedzie zapodano jeszcze kawę z resztą ciasta, no i już trzeba było się żegnać, bo przecież czekała nas jeszcze daleka droga powrotna...
   Pożegnanie nie było jakieś specjalnie rzewne, bo niby dlaczego? Każdy z nas miał chyba tę świadomość, że przecież całkiem niedługo spotkamy się ze sobą na naszych blogach...
****************
   Korzystając z okazji chciałbym jeszcze raz bardzo serdecznie podziękować organizatorom naszego spotkania, tj. Milady Morelce oraz Wojtkowi Wisowskiemu.

Zorganizowaliście to naprawdę kapitalnie Moi Drodzy i nie mogę wystawić Wam za to innej noty, niż 10/10.
   Ale przecież to nie o moją notę naprawdę tutaj chodzi - to dzięki Wam mogliśmy się ze sobą spotkać i przeżyć razem te dwa cudowne dni. Dwa niezapomniane dni...
   Bardzo Wam za to dziękuję  haha