Gdy w ubiegłym roku czytałem u Violinki i Ptr-a posty wspomnieniowe nt. stanu wojennego, to przy okazji pogrzebałem także w swojej pamięci i przypomniałem sobie tamte wydarzenia. Nie miałem wtedy jeszcze swego bloga, więc postanowiłem, że swoje wspomnienia z tamtego okresu napiszę w tym roku.
Co mi najbardziej utkwiło w pamięci?
Ciężkie wojskowe pojazdy i uzbrojone patrole na ulicach?
Mój nocny spacer w czasie godzin policyjnych, gdy byłem "w stanie mocno wskazującym"?
Noc spędzona w areszcie, tylko dlatego, że siedząc sobie grzecznie w kawiarni nie miałem przy sobie żadnych dokumentów?
Nie, nie to - najbardziej utkwił mi w pamięci mój kolega w berecie z antenką.
A było to tak - w owym czasie kończyłem szkołę średnią w pewnym mieście, dość daleko od swego miejsca zamieszkania. Nie byłem jedynym uczniem zamiejscowym, oprócz mnie dojeżdżała do tej szkoły całkiem spora grupa młodych ludzi.
Gdy ogłoszono stan wojenny, to jak wiadomo, na rogatkach każdego większego miasta stały patrole wojskowe, które legitymowały wszystkich podróżnych.
Któregoś dnia, jakoś tak na początku stanu wojennego, wracamy całą ferajną do naszej szkoły. Jedziemy autobusem należącym do PKS-u. Atmosfera jest luzacka i dość wesoła, wiadomo wszyscy jesteśmy młodzi i nie bierzemy sobie zbytnio do głowy, że w Polsce właśnie pełza kontrrewolucja i takie tam...
Dojeżdżamy do rogatek miasta i nasz autobus zatrzymuje się do rutynowej kontroli. "Na pokład" wchodzi kilku uzbrojonych wojskowych, którzy zaczynają sprawdzać dokumenty... Widząc to, wszyscy milkniemy i zaczynamy szperać po kieszeniach w poszukiwaniu legitymacji szkolnych.
W tej naszej grupce był też pewien kolega, który w tym czasie nosił beret z takim fikuśnie wystającym dzyndzlem na druciku, tzw. antenką.
Nagle podczas sprawdzania dokumentów, ktoś z nas żartobliwie i baaardzo niefrasobliwie rzuca do siedzącego obok kolegi w berecie z antenką, coś w tym rodzaju:
- ty, przecież masz antenkę na głowie, weź nadaj morsem, że właśnie nas kontrolują!
Chłopak, niewiele myśląc po tych słowach, od razu beztrosko zagwizdał, imitując sygnały nadawane "morsem".
Jego nieszczęście polegało na tym, że słyszał to cały autobus, łącznie z mundurowymi. Dowódca patrolu, którym był jakiś mocno czerwony oficer /co prawda, było wtedy zimno, ale chyba nie tylko to sprawiło, że był taki mocno czerwony na gębie/ w kilka sekund był przy nim. W pierwszym odruchu chwycił go za kurtkę i zaczął nim wściekle szarpać. Pamiętam, że chciał go natychmiast wyprowadzić z tego autobusu, oczywiście po to, by go zaaresztować. W trakcie gwałtownego słowotoku cały autobus usłyszał wtedy od tego buraka, że to są jawne kpiny z próby ratowania kraju przed kontrrewolucją. Padło wtedy też co nieco nt. dywersji i oczywistego sabotażu...
Pamiętam też, że dowódca patrolu groził mu wtedy długoletnim więzieniem...
W ten sposób głupi co prawda, ale przecież najzupełniej niewinny, sztubacki wybryk w oczach tego oficera szybko urósł do rangi niemalże zdrady narodowowej...
Kolega, słysząc to wszystko, najpierw zrobił się rumiany na twarzy, potem ręce zaczęły mu się trząść, aż w końcu pojawiły mu się w oczach łzy i zaczął go głośno prosić o łaskę...
Oficer widząc to, nieco ochłonął, zażądał od niego dokumentów, po czym oznajmił mu, że skończy się "tylko" na pisemnym powiadomieniu dyrekcji szkoły o tym jego wybryku, co kolega w berecie z antenką przyjął z wyraźną ulgą.
W efekcie cała sprawa po jakimś czasie "rozeszła się po kościach".
Tak to wtedy było...
Ja wiem, że to wszystko brzmi dziś dość irracjonalnie, a nawet wręcz humorystycznie, zwłaszcza dla tych, którzy tych czasów nie pamiętają z autopsji, ale tak to właśnie wtedy było i naprawdę nikomu wówczas nie było do śmiechu...
Tyle lat już minęło od tego czasu, ale ja wciąż bardzo dobrze pamiętam przerażenie widoczne w oczach mojego kolegi w berecie z antenką i ten jego drżący głos, proszący jakiegoś umundorowanego oszołoma o litość...
Ten "wojenny" epizod utkwił mi w pamięci na tyle głęboko, że dla mnie ten ponury okres będzie się kojarzył przede wszystkim ze wspomnieniem mego kolegi w berecie z antenką.