Witaj Miły Gościu na pokładzie Linii Lotniczych "Smurffair". Rozgość się tutaj - mój wirtualny barek jest zawsze obficie zaopatrzony ;) Życzę wyłącznie miłych lotów i wielu przyjemnych wrażeń!

wtorek, 28 października 2008

Pierwsze polowanie.

 Na początek uwaga dla osób wrażliwych/leniwych/mających nie za wiele czasu.

   Może to głupio zabrzmi, ale nikogo nie zachęcam do czytania tego opowiadania.
   Zapytacie pewnie, dlaczego?
   Po pierwsze dlatego, że prezentowane opowiadanie zawiera kilka opisów scen drastycznych.
   Chciałbym od razu wyjaśnić, że nie chodziło mi w tym przypadku o to, iż cynicznie epatuję okrucieństwem, aby zrobić na czytelniku większe wrażenie, czy też wręcz go zaszokować. Nie, to nie tak. Wszystkie sceny drastyczne zostały w tym opowiadaniu zamieszczone jak najbardziej świadomie i celowo, ale tylko po to, aby pobudzić w czytelniku wyobraźnię, wyzwolić w nim empatię oraz pozwolić mu "wejść w skórę" wszystkich bohaterów tego opowiadania.
   Po drugie dlatego, że niżej zamieszczone opowiadanie opisuje bardzo przykrą historię i jest przez to bardzo smutne. Dlatego nie polecam, aby czytały go osoby mające chandrę, itp."doły", bo to opowiadanie zdecydowanie nie polepszy nikomu  nastroju. Wprawdzie jest ono też całkowicie fikcyjne, ale podobne zdarzenia jak to opisane, zdarzają się, niestety, dosyć często.
   Aby opowiadanie było bardziej naturalne, zostało w nim użyte specjalistyczne słownictwo myśliwskie . Każdorazowo zostało ono oznaczone gwiazdką. Wyjaśnienia wszystkich terminów łowieckich zostały umieszczone w nawiasach, zaraz po tym jak zostały użyte.
   Jeżeli kogoś jeszcze nie udało mi się skutecznie zniechęcić do czytania tego opowiadania, to dodam też, że jest ono pioruńsko długie, znacznie dłuższe niż tego wymaga blogowa poprawność, czy nawet zwykła przyzwoitość. Czytanie go zabierze więc każdemu masę czasu, znacznie więcej czasu niż się z reguły poświęca na czytanie średniej długości posta.
   Nie zrobiłem nic w tym kierunku, aby nieco skrócić ten czas. Np. mogłem podzielić to opowiadanie na kilka fragmentów i publikować je na moim blogu w kolejnych częściach. Ale nie zrobiłem tego - bo myślę, że akurat w przypadku tego opowiadania, nie powinno się tego robić. Podzieliłem je tylko na cztery główne części, ale to są wszystkie "pieszczoty" jakimi w tym wypadku mogłem obdarować potencjalnego czytelnika.
   Reasumując - nikogo nie zachęcam, aby czytał to opowiadanie. Pamiętajcie, że robicie to wyłącznie na swoją własną odpowiedzialność.
  

************************

   A teraz gruntowna zmiana tematu. Korzystając z pięknej jesiennej pogody postanowiłem zrobić parę jesiennych fotek, które umieściłem w mojej ubiegłorocznej galerii pt. "Jesienny las". Obecnie znajdują się tam zarówno moje zdjęcia zrobione w zeszłym roku, jak i te zrobione całkiem niedawno. Dodam też, iż pierwsze i ostatnie zdjęcie w tym albumie są zrobione dokładnie z tego samego miejsca, ale dzieli je okrągły rok czasu /to pierwsze jest z tego roku, ostatnie z ubiegłego/.
   Krótko mówiąc, do tej galerii mogę z czystym sumieniem zaprosić wszystkich chętnych, nie ma tam żadnych drastycznych scen. No więc jeśli ktoś jest ciekaw tej galerii, to zapraszam tutaj.

   A kontynuując temat nastrojowych jesiennych utworów, to dziś chciałbym zaproponować tę piosenkę.


Pierwsze polowanie.

"...Potem Bóg rzekł: "Niechaj ziemia wyda istoty żywe różnego rodzaju: bydło, zwierzęta pełzające i dzikie zwierzęta według ich rodzajów!" I stało się tak. (...) A wreszcie rzekł Bóg: "Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!". Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi"..."

Stary Testament - Księga Rodzaju /fragmenty/.


Część I. Młody myśliwy.

   Marcin przestępował z nogi na nogę. To był już trzeci miot*, ale on nadal był bardzo podekscytowany. /Miot - ściśle wyznaczone terytorium, do którego wchodzi nagonka* i na którym odbywa się polowanie/.
   Dziś było jego pierwsze polowanie zbiorowe*, a on po raz pierwszy stał na wyznaczonym stanowisku, jako samodzielny myśliwy. /Rozróżnia się dwa zasadnicze rodzaje polowania: indywidualne, gdy myśliwy poluje sam oraz zbiorowe, gdy w polowaniu bierze udział więcej niż jeden myśliwy; w polowaniach zbiorowych na ogół używana jest nagonka*/. Do tej pory był kilka razy na takich polowaniach, ale zawsze asystował swemu ojcu, który był już doświadczonym myśliwym z ponad dwudziestoletnim stażem. Jednak przypadek zrządził, że jak do tej pory syn przynosił swemu ojcu pecha; zawsze gdy byli razem, jego ojcu nigdy nie udało się nic ustrzelić, chociaż w swoim myśliwskim dorobku miał już kilka łowieckich trofeów.
   Podobnie było w dniu dzisiejszym - wzięli już dwa mioty, ale jak do tej pory nie udało im się trafić w miejsce przebywania zwierzyny. Ten trzeci miot z konieczności musiał być już ostatnim, bo jasno do tej pory świecące październikowe słońce, pomału robiło się coraz bardziej czerwone, skłaniając się wyraźnie ku zachodowi.
   Chłopak stał w wysokim lesie liściastym, z przewagą starych brzóz i dębów. W odległości kilku metrów od niego był róg gęstego młodnika* /młody, kilkuletni las składający się głównie z drzew iglastych; ulubione schronisko dzikiej zwierzyny/, na końcu długiej linii myśliwych, otaczających młodnik żywym pierścieniem. Przed nim znajdował się róg pędzonego* młodnika /pędzenie - czynienie hałasu przez nagonkę* poruszającą się w obrębie danego miotu*/, zaś po prawej stronie, zaledwie kilka metrów od niego, za paroma kępami rozłożystych olch, zaczynał się brzeg niewielkiego jeziora.
 - Przy jeziorze to co najwyżej lis, albo kot* /w gwarze łowieckiej oznacza zającana ciebie wyleci - skwitował łowczy* /w tym wypadku - osoba kierująca polowaniem; w szerszym znaczeniu tego słowa, jest to osoba zajmująca się sprawami związanymi z przebiegiem i organizacją polowań w kołach łowieckich/, uzasadniając tym samym, dlaczego zdecydował się postawić go z prawej, skrajnej linii myśliwych, tuż obok jeziora.
 - Słyszysz? Włóż w jedną lufę śrut* /potoczna nazwa nabojów /naboje śrutowe/ wypełnionych metalowymi kuleczkami o różnej średnicy, używane w broni myśliwskiej gładko lufowej - np. w dubeltówkach*; śrut jest używany do strzelania do drobnej zwierzyny, jak np. zające i lisy/, ale w tę drugą, to chyba jednak włóż brenekę* /
rodzaj nabojów używanych w broni myśliwskiej gładko lufowej /np. w dubeltówkach*,w odróżnieniu od śrutu, breneka stanowi zawsze pojedynczą kulę; breneka jest stosowana w trakcie strzelania do grubszej zwierzyny, jak np. dziki i jelenie/. A nóż widelec będziesz miał szczęście i coś grubszego na ciebie wyleci? - szepnął mu ojciec, jednocześnie mrugając do niego porozumiewawczo lewym okiem.
   Chłopak stojąc na wyznaczonym stanowisku posłusznie włożył brenekę do lewej lufy swojej dubeltówki* /rodzaj broni gładko lufowej; posiada dwie lufy ustawione w płaszczyźnie poziomej/, zaś do prawej, nabój śrutowy.
   Marcin był świeżo upieczonym myśliwym. Zaledwie kilka dni temu zdał egzamin łowiecki* /egzamin zdawany przez kandydatów na myśliwych; obejmuje sporo zagadnień, między innymi - biologię zwierząt łownych, tradycje, zwyczaje i słownictwo łowieckie, strzelanie z broni myśliwskiej, itp.; kandydat zostaje myśliwym dopiero wówczas, gdy zda egzamin łowiecki/. Zdał go celująco, co sprawiło, że jego ojciec był z niego nadzwyczaj dumny. Nic dziwnego - pochodzili z rodziny z wieloletnią myśliwską tradycją. Te długie tradycje myśliwskie w ich rodzinie sprawiły, że kolejni męscy potomkowie rodu stawali się myśliwymi niejako automatycznie, tak samo jak po wiośnie następuje lato. Polowali niemal wszyscy przodkowie ich rodu, rzecz jasna ci "po mieczu" - rola kobiet w tym wypadku sprowadzała się do należytego wyekwipowania swoich mężczyzn w drodze na polowanie, co w praktyce sprowadzało się do zrobienia im paru kanapek i zaparzenia herbaty w termosach, tuż przed ich wyjściem na polowanie. Marcin od małego widział pasję myśliwską, jaką przejawiał jego ojciec. Już jako mały chłopiec dobrze wiedział, że kiedyś zostanie myśliwym, bo taka była tradycja w ich rodzinie; jego ojcu wprost nie mieściło się w głowie, aby jego jedyny syn nie miał kontynuować wieloletniej rodzinnej tradycji.
   Był na drugim roku studiów geodezyjnych, gdy wreszcie jego ojciec zagaił, że jest już na tyle dorosły, iż przyszła na niego pora i powinien przygotować się do egzaminu łowieckiego. Syn nie oponował - od razu zaczął wertować książki łowieckie; po pewnym czasie nawet mu się to spodobało, bo było tam wiele ciekawych rzeczy, o jakich do tej pory nie miał pojęcia. Nauczył się między innymi "czytać" ślady różnych zwierząt, określać wiek zwierząt łownych* po ich sylwetce bądź zachowaniu, poznawać zwyczaje i tradycję łowiecką /zwierzęta łowne - zwierzęta, na które w określonych porach roku można polować - najbardziej popularne zwierzęta łowne, to zające, lisy, sarny, jelenie i dziki/. Chłopak przykładał się solidnie do nauki. Równie solidnie ćwiczył strzelanie z broni myśliwskiej w pobliskiej strzelnicy. W efekcie wszystkie egzaminy teoretyczne oraz egzamin strzelecki zdał z wynikiem celującym.
   Dość szybko uzyskał pozwolenie na broń. Ojciec w nagrodę za celująco zdany egzamin łowiecki kupił mu nową dubeltówkę, którą syn trzymał teraz pod pachą w nerwowym oczekiwaniu na efekty pędzenia.
   W tym trzecim miocie też było bardzo spokojnie, więc chłopak po chwili nerwowego wyczekiwania zapatrzył się w stojące nieopodal stare dęby; ich liście przybrały właśnie złocisto-brązowe, pastelowe barwy. Stojące między nimi brzozy połyskiwały drobnymi żółto - pomarańczowymi listkami, które cały czas mieniły się w słońcu; śnieżna biel brzozowych pni i gałęzi wspaniale kontrastowała z ciemnymi barwami lasu i jego brązowo - rudym poszyciem.
 - Ech... cudowna jest ta nasza polska złota jesień - pomyślał szczerze zachwycony tą niezwykłą paletą barw. Piękna jesienna pogoda dodatkowo podkreślała bogatą kolorystykę tego fragmentu lasu, co nadawało mu prawie bajkowy wygląd.
   Nagle z przodu usłyszał gwałtowne szczekanie psów. Szczekanie szybko zbliżało się do krawędzi młodnika, ale poprzez gęste młode sosny nic nie było widać. Chłopak poruszył się gwałtownie, ale jedyne co mógł zrobić, to spokojnie czekać. Wiedział, że nie może nigdzie zejść z wyznaczonego stanowiska, na polowaniu zbiorowym było to niedopuszczalne.
 - Tak zajadle te nasze psy mogą szczekać tylko na dziki - przemknęło mu przez głowę.
   Po czym szybko zdjął z ramienia dubeltówkę. Wiedział, że od tej chwili musi ją trzymać w pogotowiu...
 
  http://www.katowice.lasy.gov.pl/uimages/bielsko/Dzik.jpg

Część II. Wataha.

   Psie szczekanie zbliżyło się do krawędzi młodnika. Ale dziki nie chciały wybiec na wprost linii czyhających na nich myśliwych, których zapach doskonale wyczuwały. Wściekle atakowane przez trzy ujadające jagdteriery* /rasa niedużych, bardzo zajadłych psów myśliwskich/ wolały odpędzać je od siebie niż opuścić swoje bezpieczne schronienie. Instynktownie czuły, że ta linia dziwnych dwunożnych stworzeń stwarza dla nich śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale z tyłu za sobą słyszały już wyraźnie odgłosy zbliżającej się nagonki. Tam też byli ludzie... W tej sytuacji uznały, że jedyne, co im pozostało, to przesuwać się wzdłuż skraju młodnika w kierunku jeziora...
   Marcin słyszał jak szczekanie psów z wolna przesuwa się w jego stronę. On też wyraźnie słyszał ludzkie głosy, które należały do zbliżającej się nagonki. Ręce zaczęły mu drżeć i poczuł, że się poci... nerwowo wpatrywał się w róg młodnika, a broń trzymał cały czas w pogotowiu.
   Nie zawiódł się, bowiem po paru chwilach ujrzał wybiegającą watahę* /w języku łowieckim, grupa składająca się z kilku lub kilkunastu zwierząt, w tym przypadku dzików/. Zwierzęta szybko wybiegły z rogu młodnika kierując się w stronę jeziora, aby później biec tuż obok jego brzegu, pomiędzy kępami starych, rozłożystych olch. Wataha składała się z kilkunastu sztuk, małych i większych dzików. Zwierzęta biegły szybko, znacznie szybciej niż Marcin wcześniej mógł przypuszczać. Przemykały wśród kęp olch zwinnie i bardzo szybko. Za nimi z głośnym ujadaniem biegły trzy psy.
   Chłopak odbezpieczył broń* /broń myśliwska powinna być przez cały czas zabezpieczona przed przypadkowym oddaniem strzału; odbezpieczona może być tylko bezpośrednio przed oddaniem strzału/ i wziął na cel najbliżej przebiegającą sztukę. Zwierzę minęło go w odległości kilkunastu kroków, ale stojące drzewa przeszkadzały mu w oddaniu celnego strzału. Dopiero gdy dzik zaczął się od niego oddalać i minął kolejną rozłożystą kępę starej olchy, a przed sobą miał parę metrów wolnej przestrzeni, wycelował, dał metr wyprzedzenia* /ponieważ trajektoria toru lotu kuli przetnie się z trajektorią ruchomego celu /w tym wypadku jest to biegnące zwierzę/ dopiero po pewnym czasie /w przypadku dubeltówki ten czas wynosi, w zależności od odległości do celu, od ułamków sekundy, do około dwóch sekund/, więc aby kula znalazła się w celu, należy celować z pewnym wyprzedzeniem przed celem, gdyż w przypadku celowania w środek ruchomego celu, kula zawsze znajdzie się za celem/, po czym nacisnął spust, pamiętając przy tym, aby nacisnąć spust z właściwej lufy, tam gdzie wcześniej załadował brenekę. Rozległ się głośny huk, a dym ulatujący z lewej lufy całkowicie zasłonił mu pole widzenia. Przez krótką chwilę, zanim dym zasłonił mu widok, dostrzegł, a przynajmniej zdawało mu się że widzi, iż zaraz po oddaniu przez niego strzału, dzik gwałtownie wierzgnął tylnymi nogami, ale nie był tego całkowicie pewien. Po chwili usłyszał huk wystrzałów pozostałych myśliwych, którzy stali po jego lewej stronie. Jednak mieli oni znacznie dalej do uciekających dzików, a poza tym grube drzewa dodatkowo zasłaniały im pole widzenia.
   Dziki już dawno znikły między drzewami, a jemu ręce wciąż dygotały. Dalej stał spocony na swoim stanowisku, chociaż powinien był już dawno z niego zejść, aby sprawdzić efekt swojego strzału* /myśliwy po strzale i wyjściu nagonki z miotu powinien osobiście sprawdzić efekty swojego strzelania/.
 - No chłopcze, wygląda na to, że dziś przeszedłeś swój chrzest bojowy! - wesoło rzekł jeden ze starszych myśliwych. Marcin nawet nie zauważył, że najbliżej stojący myśliwi poszli już pomiędzy olchy aby sprawdzić efekty strzelania, w to miejsce, gdzie przed momentem przebiegały dziki. Dostrzegł, że jego ojciec też tam poszedł. Pozostali myśliwi otoczyli go ciasnym pierścieniem. Dopiero wtedy zrozumiał, że pędzenie się zakończyło, nagonka wyszła już z miotu, a to oznaczało, iż myśliwi mogli zejść z wcześniej wyznaczonych stanowisk. Za chwilę dostrzegł łowczego, który szybko się do nich zbliżał.
 - Dużo ich było? Którędy poszły? - zapytał łowczy grupkę stojących myśliwych. Już po szczekaniu psów wiedział, że w młodniku musiały być dziki.
 - Kilkanaście sztuk. Poszły brzegiem jeziora - odpowiedział jeden ze stojących obok Marcina myśliwych.
 - A jednak brzegiem jeziora! Skubane, zawsze pójdą nie tam, gdzie się człowiek spodziewa - stwierdził łowczy - który z was strzelał?
   Wszyscy myśliwi wymownie popatrzyli w kierunku Marcina.
 - Strzelałeś? - tym razem pytanie było skierowane wprost do niego.
   Chłopak w milczeniu skinął głową. Był trochę oszołomiony tym wszystkim. Nie spodziewał się, że dziki wylecą właśnie na niego. Siłą rzeczy on - młody myśliwy stał się głównym aktorem tego polowania. Nie spodziewał się takiej roli od razu na swoim pierwszym polowaniu i teraz stres paraliżował mu trochę gardło.
 - Z dwóch luf? - zapytał ponownie łowczy.
 - Nie. W drugiej lufie miałem śrut - chłopak wreszcie odzyskał głos.
 - Dlaczego nie zmieniłeś na brenekę? - dociekał łowczy - przecież miałeś wystarczająco dużo czasu?
 - Nie pomyślałem o tym - powiedział szczerze - to moje pierwsze polowanie...
   Łowczy uśmiechnął się ze zrozumieniem widząc spiętą twarz chłopaka.
 - No tak, zapomniałem... przecież to twoje pierwsze polowanie! - stwierdził pozornie rozbawiony, ale jego oczy pozostały niewzruszone. W gruncie rzeczy miał do siebie pretensje, że nie przewidział kierunku ucieczki watahy i wyznaczył chłopaka na tak odpowiedzialne stanowisko. Ale wolał tego głośno nie mówić, nie chciał się przyznać do błędu, że nie najlepiej obsadził stanowiska w tym miocie...
   Marcin dostrzegł kątem oka powracającą grupkę myśliwych, którzy badali rezultaty strzelania. Za nimi powoli kroczył ojciec.
 - Leży coś? - zapytał łowczy bez ogródek
 - Nie... ale Marcin trafił - oświadczył jeden ze zbliżających się myśliwych - widziałem, że dzik wyraźnie zaznaczył* /czyli wykonał gwałtowny ruch tuż po strzale, będący efektem trafienia kuli/, a dalej jest trochę farby* /farba w żargonie łowieckim oznacza krew rannego zwierzęcia/.
 - W co trafił?  - zapytał łowczy.
 - Gdzieś na miękkie*... wyraźnie widziałem wierzgnięcie /pojęcie "na miękkie" oznacza trafienie w obrębie jamy brzusznej, objawia się to na ogół dość gwałtownym wyrzuceniem nóg ranionego zwierzęcia do tyłu, co można wizualnie odebrać jako wierzgnięcie/, a poza tym farba jest ciemna... /ciemna krew oznacza, że jest to krew żylna, co się na ogół zdarza właśnie przy strzałach "na miękkie"/.
 - Czyli trochę spóźnił... pewnie dał trochę za małe wyprzedzenie... - mruknął łowczy sam do siebie - a co to było? - pytał dalej.
 - To była duża sztuka, prawdopodobnie locha, bo odyniec trzymałby się oddzielnie, a nie razem z watahą - powiedział ten sam myśliwy spoglądając na Marcina z lekkim wyrzutem.
 - Przecież mówiłem wyraźnie na odprawie* /odprawa - zebranie myśliwych tuż przed rozpoczęciem polowania, gdzie omawia się, na co wolno polować oraz uzgadnia się sprawy organizacyjne/, że strzelamy tylko małe sztuki! Warchlaki albo przelatki*! /przelatki - dziki większe niż warchlaki, ale nie osiągające jeszcze rozmiarów dorosłego zwierzęcia/. Nie słyszałeś? - z tym pytaniem zwrócił się ponownie do Marcina.
 - Słyszałem... ale to wszystko przebiegło tak szybko... nie miałem czasu zastanowić się, która sztuka jest duża, a która mała, dziki tylko migały mi pomiędzy drzewami... wybrałem tę, która była najbliżej mnie...
 - Stefan, daj spokój, przecież to jego pierwsze polowanie! - polubownie powiedział jeden ze starszych myśliwych.
 - A co to ma za znaczenie, pierwsze czy ostatnie? - zapytał bez ogródek łowczy - zasady powinny wszystkich jednakowo obowiązywać! Bez wyjątków! Mam rozumieć, że wszyscy pozostali spudłowali, tak? - zapytał nagle zmieniając temat. Na to pytanie nie uzyskał szybkiej odpowiedzi. Każdy ze stojących w pobliżu mężczyzn nagle nabrał wody w usta. Wiadomo, nikt z myśliwych nie lubił się głośno  przyznać, że strzelił "panu bogu w okno".
 - Tak, spudłowali - odezwał się w końcu milczący dotąd ojciec - sprawdziłem dokładnie zestrzał* /miejsce, gdzie znajdowała się zwierzyna podczas strzału/, farba jest nieliczna i wiedzie tylko jednym tropem, pozostałe sztuki nie dostały. Trafiona sztuka oddzieliła się od watahy i skręciła w stronę bagien, wszystkie psy poszły za nią. Słyszycie to dalekie szczekanie? To oznacza, że już ją mają. Wataha zaś skręciła w las, pewnie idzie w ten drugi młodnik, położony za tym wysokim lasem.
   Myśliwi nadstawili ucha.
 - Masz rację Janek, wyraźnie słychać szczekanie, ale tamtej watahy już nie dopadniemy bo jest za późno. A z tym postrzałkiem* /trafione kulą, ranne zwierzę/, to co byś proponował? - łowczy nie lubił samodzielnie podejmować decyzji, zawsze wolał wcześniej zapytać o zdanie starszych, doświadczonych myśliwych.
 - No właśnie Stefan, jest już za późno, zaraz będzie ciemno. W tej sytuacji jedyne sensowne rozwiązanie, jakie mi przychodzi do głowy, to poczekać teraz tutaj, aż wrócą wszystkie psy i wrócić tu z powrotem jutro rano. Dobrze, że jutro jest niedziela, wezmę ze sobą Kamę oraz Marcina i pójdziemy tropem tego postrzałka. Teraz, zanim byśmy tam doszli, już by się ciemno zrobiło, tym bardziej, że teren trudny, grząski, mocno podmokły. A po ciemku, w tych krzakach, to nie wiadomo co by mogło być, moglibyśmy się postrzelać nawzajem, albo ten postrzałek może na nas szarżować, a wtedy różnie może być...
 Cholera, nawet nie wiem, co gorsze - łowczy lubił wstawić jakąś ironiczną uwagę, aby w ten sposób rozładować napiętą atmosferę - no dobrze Janek, w takim razie wyznaczam ciebie z Marcinem do pójścia jutro rano razem z psem tropem tego postrzałka. A teraz panowie, zwijamy się, ogłaszam koniec polowania!

   Ale to nie był jeszcze koniec polowania. Długo, bardzo długo musieli czekać na powrót psów, które cały czas szczekały zajadle. Gwizdali na nie, ale to nie przynosiło żadnych rezultatów.
   W międzyczasie zapadł zmrok. Wreszcie jeden z myśliwych strzelił w górę licząc, że psy zachęcone odgłosem strzału wrócą, aby zaatakować kolejną zwierzynę. Nie przeliczył się - po pewnym czasie ubłocone i bardzo zmordowane trzy jagdteriery przyszły ciągnąc noga za nogą.

   Gdy jechali do domu było już kompletnie ciemno. Ojciec siedząc na miejscu kierowcy z uwagą wpatrywał się w drogę rozjaśnioną światłami reflektorów. Postanowił nie robić synowi żadnych wymówek, że ten strzelił do zbyt dużej sztuki. Dobrze wiedział, jak to jest, gdy nagle z miotu wyskakuje wataha i ma się zaledwie ułamki sekund na podjęcie właściwej decyzji...
   W trakcie jazdy obaj milczeli, myśląc nad tym, co się niedawno wydarzyło w trzecim miocie. Panującą ciszę wewnątrz pojazdu zakłócał tylko monotonny warkot silnika.
   Nagle Marcin przerwał milczenie.
 - Tato, powiedz mi, dlaczego ludzie nie są tak żywotni jak dzikie zwierzęta? Przecież człowiek po takim strzale w brzuch i bez szybkiej opieki medycznej nie przeżyłby dłużej niż godzinę... dlaczego dzikie zwierzęta po takim strzale potrafią żyć nawet przez kilka dni zanim w końcu padną?
 - Bo są dzikie synu, a dzikość zawsze hartuje... tylko my - ludzie jesteśmy tacy wydelikaceni, inne gatunki są o wiele bardziej żywotne - odpowiedział ociec spoglądając przez chwilę w kierunku syna - już od wielu stuleci wychowujemy się w iście cieplarnianych warunkach i takie są efekty... przedtem my też byliśmy o wiele bardziej zahartowani niż jesteśmy obecnie... - zawiesił głos, a po chwili dodał - Będziemy musieli wcześnie pójść spać...  jutro pobudka o wpół do czwartej rano, abyśmy mogli tam być już o wschodzie słońca...
   Marcin nic nie odpowiedział. Wpatrując się w mrok pomyślał, że zaraz dojedzie do ich ciepłego domu, zje kolację i położy się do wygodnego łóżka. Ale nie to zajmowało teraz jego myśli. Myślami wciąż wracał w ten mrok, w to bagno, gdzie teraz mógł być ranny dzik. Zastanawiał się, co teraz czuje to ranne zwierzę, jak ono zniesie tę noc...

Część III. Bagno.

   Noc miała się ku końcowi, a locha po raz kolejny weszła do niewielkiej rzeczki zanurzając się do połowy w chłodnej wodzie. Trawiła ją gorączka, a ostry, piekący ból promieniował z jej brzucha na całe ciało. Kula wystrzelona przez Marcina przeszyła jelita, przebiła na wylot żołądek i utkwiła w mięśniach przepony. Z tego powodu każdy oddech był dla niej bolesnym doświadczeniem. W miarę upływu nocy jej cierpienie powoli, aczkolwiek nieubłaganie, wzmagało się.
   Pierwszy ogromny ból przeżyła, gdy rozpalona kula przebiła jej wnętrzności. Odczuła to jakby gwałtowny palący ogień nagle roztopił całe jej wnętrze. Zmagając się z gwałtownym cierpieniem, wiedziona instynktem przetrwania, pobiegła w kierunku bagna chociaż pozostałe dziki pobiegły dalej prosto. Gdy już dopadła do brzegu bagna, zwolniła osłabiona bólem i wyczerpującym biegiem. Chciała odpocząć, ale właśnie wtedy dopadły ją trzy psy, które nie tylko nie pozwoliły jej na odpoczynek, ale atakując zajadle od tyłu, zmuszały ją co chwila do dramatycznej obrony. Odbywało się to kosztem ogromnego bólu i wielkiego wysiłku. Największy ból był wówczas, gdy chcąc się przed nimi obronić, zmuszona była gwałtownie się obracać. Z tego powodu po pewnym czasie obracała się już znacznie wolniej, co znacznie ośmieliło psy, które atakowały ją coraz śmielej. W efekcie wiele razy udało im się uchwycić ją z tyłu swymi ostrymi kłami i w kilku miejscach rozerwać jej grubą skórę zanim zdołała się obrócić. Właśnie wtedy, podczas tej desperackiej obrony weszła po raz pierwszy w tę niewielką rzeczkę, która płynęła przez środek bagna. Psy w głębszej wodzie czuły się mniej pewnie, zaś przyjemnie chłodna woda niosła pewną ulgę dla palącego bólu, który od środka przeżerał jej poranione ciało. Dlatego stanęła pośrodku tej rzeczki, a psy głośno ujadały, stojąc łapami w nieco płytszej wodzie. Dzięki temu nie była zmuszona wciąż się obracać, co pozwalało jej uniknąć wzmożonego bólu.
   Po pewnym czasie usłyszała pojedynczy huk dalekiego wystrzału i psy odeszły, ale jej cierpienia nie ustępowały. Wylana do worka otrzewnowego treść pokarmowa powodowała powolne wzdęcie i ostrą infekcję całego organizmu. Objawiało się to postępującą gorączką i tępym bólem, który zdawał się z wolna rozsadzać jej brzuch. Locha powoli, noga za nogą schodziła na brzeg i kładła się w wyschłych pokrzywach, ale za każdym razem dość szybko musiała wstać, gdyż wzmożony ból, jaki odczuwała wtedy, gdy kładła się na przeszytym kulą brzuchu, był na dłuższą metę nie do wytrzymania. Co jakiś czas wchodziła do rzeczki, aby na powrót zaznać przyjemnego chłodu. Starała się stać bez ruchu, bo wtedy ból wydawał się być mniejszy.
   Wzmagająca się infekcja powodowała, że z każdą minutą była coraz słabsza. Kilka razy w ciągu nocy próbowała też położyć się w chłodnej wodzie, ale po pewnym czasie czuła jakby jej brzuch miał za chwilę pęknąć z wciąż przybierającego bólu. Wówczas musiała wstać, co przynosiło jej jedynie chwilową ulgę.
   Jej cierpienie trwało już kilka godzin, gdy nagle do jej nozdrzy dobiegł znajomy zapach... to były jej dzieci, które urodziła na początku wiosny. Przyszły do niej. Do tej pory nie myślała o nich, wiedziała że są już stosunkowo duże i same dadzą sobie radę, gdyż już dawno straciły jasne pręgowane pasy, jakie na wiosnę nosiły na swoich malutkich grzbietach.
   Kilka czarnych warchlaków bezszelestnie zjawiło się wokół niej i zaczęło ją obwąchiwać pochrząkując cichutko. Odpowiedziała uspokajającym fuknięciem. Cieszyła się, że jej dzieciom nic się nie stało, że wyszły z tego piekła nad jeziorem bez szwanku. Po wzajemnym obwąchiwaniu, dzieci cicho pochrząkując zaczęły buchtować* kilka metrów od brzegu rzeczki /buchtowanie - sposób żerowania dzików polegający na odgarnianiu i wydmuchiwaniu tabakierą* /zakończenie ryja u dzików/ runa leśnego lub ziemi, aby znaleźć pod spodem małe zwierzęta /głównie larwy owadów/ i jadalne kawałki roślin/. Cały czas trzymały się blisko matki, która nie miała już sił, aby odejść z nimi w jakieś inne bezpieczne miejsce.
   Nad ranem nad bagno zeszła gęsta mgła, która zasnuła czerń nocy szarobiałą, nieprzeniknioną powłoką. Noc powoli bledła, a jaśniejące od wschodu niebo zwiastowało rychłe nadejście świtu.
   Dniało, gdy locha znów poczuła wyraźną, nienawistną woń zbliżającego się psa. Kilka chwil później poczuła też ostrą, nieprzyjemną woń zbliżających się ludzi. Nie miała już sił, aby uciekać. Stała bez ruchu licząc tylko na to, że ludzie z psem nie trafią na jej ślad...
********************

   Był koniec nocy, gdy Marcin i jego ojciec na powrót zjawili się na miejscu wczorajszych wydarzeń. Obok nich biegał swobodnie wyrośnięty wyżeł* /rasa dużych psów myśliwskich/. Ojciec trzymając w ręku dużą latarkę i zmierzał w kierunku starych olch, tam gdzie wczoraj pędziła wataha.
 - O! Popatrz jest farba! - wyraźnie podekscytowany ojciec wskazał światłem latarki ciemnozielone liście leżące na ziemi. Na jednym z nich można było dostrzec czarną plamę zeschłej, zastygłej krwi.
   Marcin nerwowo przełknął ślinę. Nie lubił widoku krwi. To była jedna z przyczyn, że mimo zachęcania go przez ojca, nie poszedł, tak jak on, na weterynarię. Wybrał geodezję. Teraz z niechęcią spojrzał na czarną kroplę, która świadczyła o celności jego wczorajszego strzału. Idąc po ciemku zaraz za ojcem po raz pierwszy pomyślał, że lepiej by było, gdyby w ogóle nie trafił - nie musiałby wstawać w środku nocy i nie musiałby teraz łazić po tym ciemnym, nieprzyjemnym lesie.
    Ojciec pewnie szedł wczorajszym śladem. Znał ten teren doskonale, polował tutaj już przeszło 20 lat, mógłby iść niemal z zawiązanymi oczami. Po kilku minutach skręcili w kierunku otulonego poranną mgłą bagna, a błotnista woda zaczęła cicho chlupać pod ich gumowcami. W trakcie ich marszu rozwidniło się na tyle, że ojciec zgasił latarkę.
 - Cholera! Dużo tej mgły tutaj zeszło! - mruknął ojciec. Rzeczywiście, zalegająca mgła sprawiała, że widoczność ograniczała się zaledwie do kilkunastu kroków. W tych warunkach mgła była dla nich zdecydowanie niekorzystna i nie ułatwiała im zadania.
   Szli teraz wśród oparów mgły przez gęste krzaki karłowatej wierzby. Zaraz potem weszli w trzciny. Poziom wody to podnosił się, to znów opadał. W niektórych miejscach woda sięgała aż do połowy gumiaków, ale miejscami było całkiem sucho. Szło im się bardzo ciężko. Tylko Kama, wyćwiczona przez wielokrotne aportowanie strzelonych kaczek, doskonale sobie radziła w tym trudnym terenie.
 - Spójrz! Kama chwyciła trop! - podekscytowany głos ojca nagle wyrwał go z zadumy. Rzeczywiście, suka stała wyciągając pysk w kierunku, do którego zmierzali, a przy tym wyraźnie węsząc. Nagle szybko ruszyła przed siebie gwałtownie merdając ogonem.
 - Widzisz? Jest tutaj! - z ulgą stwierdził ojciec. Wziął sztucer /rodzaj gwintowanej broni myśliwskiej/ do ręki i przeładował, wprowadzając nabój do komory nabojowej.
 - Załaduj broń! Szybko! - rzucił w kierunku Marcina i ruszył za psem, który zniknął w kępie pokrzyw. Za chwilę usłyszeli donośne szczekanie. Rozległ się chlupot, a równocześnie gdzieś z boku usłyszeli cichy trucht i szelest szybko rozgarnianych liści. Marcin wpatrywał się w tamtą stronę, ale oprócz mgły niczego nie widział.
 - Co to mogło być? - zapytał ojca.
 - Nie wiem, może tamta wataha do tego postrzałka wróciła, a może to były inne dziki, albo kozy* /w gwarze myśliwskiej oznacza sarny/, nie wiem, trudno powiedzieć co to mogło być.
   Kama nadal szczekała w tym samym miejscu.
   Nie tracąc czasu poszli w tamtym kierunku.
********************

   Locha najeżyła chyb* /długa szczecina na grzbiecie u dzików/ i fukając ostrzegawczo wpatrywała się w dużego psa, który stał tuż przed nią i głośno szczekał zdradzając ludziom miejsce jej schronienia. Cieszyła się, że jej dzieciom udało się ujść niepostrzeżenie. Nie miała już sił, aby uciekać. Mgła zasłaniała jej widok, ale wyraźnie czuła zbliżających się ludzi.
   Nagle, ostatkiem sił ruszyła w ich kierunku, prosto na atakującego ją psa. Pies odskoczył na bok, a ona, nie zważając na gwałtowny ból rozsadzający jej ciało, z najeżonym chybem, zmierzała wprost w kierunku swoich oprawców. Przełamując ból i ten przenikliwy lęk, który do tej pory zawsze jej towarzyszył, gdy czuła zapach człowieka... Ale już dłużej nie będzie uciekać... za chwilę rozprawi się z tymi ludźmi. Za ten lęk, za ten ból, za to cierpienie...
   Już widziała pośród mglistych oparów dwa niewyraźne ludzkie kształty...
 - Marcin uważaj! Szarżuje! - głos ojca brzmiał jak wyraźne ostrzeżenie. Chłopak za chwilę dostrzegł czarny, niewyraźny cień, który wyłonił się z mgły. W tym momencie usłyszał głośny huk. To ojciec strzelał.
   Locha poczuła nagle palące uderzenie pioruna, który spadł prosto na jej grzbiet. Upadła tracąc przytomność, a gdy się ocknęła, cały ból ustąpił. Nie czuła już swego ciała. Nie mgła też wykonać żadnego ruchu. Leżała nieruchomo i tylko szeroko otwarte oczy wciąż wpatrywały się w swoich prześladowców, którzy powoli zbliżali się do niej. Rozmazane we mgle sylwetki powoli robiły się coraz bardziej rozmazane... już nie mogła poznać, czy to naprawdę są ludzie...
   Nie, to nie byli ludzie... to jej matka do niej szła... jej matka, która rok temu umierała na jej oczach po tym, jak otrzymała śmiertelny postrzał w wątrobę...
   Szła do niej... była coraz bliżej... usłyszała nawet ciche pochrząkiwanie.
   To był jej głos...
chodź córeczko...
zabiorę cię stąd daleko
gdzie bezpieczne legowisko
i słodki żer na ciebie czeka
tam nie ma cierpienia
nie ma lęku, bólu ani strachu
bo tam nie ma człowieka...
  
 http://venatormagnus.com/upload/wiad_plik_zdjecie/93.Wycinek80kg.JPG 

Część IV. Bóg zwierząt.

 - Dostała! - stwierdził ojciec z wyraźną ulgą. Zdawał sobie sprawę, że przez chwilę było naprawdę niebezpiecznie. Szarżująca locha była kilka kroków przed nim gdy ją zobaczył. Natychmiast przyłożył broń do ramienia i wystrzelił. Zwierzę było już bardzo blisko niego, więc zaraz po oddaniu strzału odruchowo zrobił krok w tył, ale niepotrzebnie, gdyż natychmiast po strzale zwierzę zwaliło się na ziemię i leżało nieruchomo. Zbliżył się ostrożnie z bronią gotową do strzału, ale locha leżała bez ruchu. Drgały na niej tylko niektóre partie mięśni oraz kurczowo wyciągnie nogi, cała reszta ciała leżała nieruchomo. Kama przestała szczekać i teraz z ciekawością obwąchiwała leżące zwierzę.
 - Dostała po kręgosłupie! - dodał ojciec triumfująco zerkając z ukosa na syna.
   Marcin blady, przestraszony i oszołomiony na przemian wpatrywał się to w nieruchomą lochę, to w ojca, który powoli zaczął rozładowywać broń.
 - Tato! Ona jeszcze żyje! - stwierdził nagle chłopak przejętym głosem, gdy ujrzał wpatrzone w siebie, szeroko otwarte oczy leżącego nieruchomo zwierzęcia.
 - To nic! Zaraz ją dorżniemy! - rzekł ojciec wesoło - sam to zrobisz, czy wolisz, abym ja to zrobił?
 - Nie, ja nie chcę! - odpowiedział chłopak gwałtownie.
 - No dobra! No więc patrz i ucz się! - oznajmił ojciec, po czym odłożył broń, zdjął kurtkę, podwinął rękawy, wyciągnął z pochwy nóż myśliwski i nachylił się nad nieruchomą lochą kierując nóż w kierunku jej gardła...
   Marcin z premedytacją zamknął oczy. Nie chciał na to patrzeć. Ale swoich uszu nie mógł zamknąć... i chwilę później usłyszał suchy chrzęst rozcinanej skóry, a zaraz potem głuche rzężenie, ostatni odgłos, jaki wydawało z siebie umierające zwierzę.
   Po chwili odgłosy rzężenia ucichły...
   Gdy chłopak otworzył oczy, zobaczył lochę z rozciętym gardłem leżącą w kałuży krwi. Krew wciąż sączyła się, spływając z rozciętego gardła cienką strużką na ziemię. Nogi zwierzęcia jeszcze lekko drgały, świadcząc o tym, że jeszcze przed chwilą było to żywe stworzenie. Marcin widząc to zbladł jeszcze bardziej.
   Tymczasem ojciec ułamał małą gałązkę wierzby po czym zanurzył ją w tej krwi, która wypłynęła z rozciętego gardła.
 - No Marcin! Pora na chrzest myśliwski*! - powiedział radośnie /chrzest myśliwski - zwyczaj polegający na maczaniu gałązek w krwi zwierzęcia, które myśliwy strzeli pierwszy raz; później tą gałązką dotyka się policzków tego strzelca/, jednocześnie zbliżając nasączoną krwią gałązkę w kierunku twarzy syna. Marcin zrobił ruch, jakby chciał się osłonić, ale nie zdążył - krwawy koniec gałązki dotknął jego policzka. Nagle poczuł na twarzy lepkie ciepło i zrozumiał, że ma na twarzy tę samą krew, która jeszcze przed chwilą wypełniała żyły tego martwego, leżącego przed nim zwierzęcia. Zrobiło mu się niedobrze. Nie były to jeszcze torsje, ale poczuł, że jego żołądek bardzo chętnie by zwrócił te dwa łyki herbaty, które zdążył rano wypić, zanim wyjechali...
 - Tato! Czy nie uważasz, że my tak naprawdę jesteśmy nieludzcy, że to, co robimy, to jedno wielkie barbarzyństwo? - zapytał nagle patrząc w kierunku ojca. Ten spojrzał na niego z niepokojem.
 - Co ty opowiadasz synu, jakie barbarzyństwo? Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony jego nagłym wybuchem.
 - Nie, niedobrze! - ciągnął Marcin i zacisnął swe pięści w stanie silnego podniecenia - Tak, barbarzyństwo! Przecież te myśliwskie zwyczaje są rodem z epoki kamienia łupanego! Nie dość, że dla rozrywki zadajemy tym zwierzętom ból i cierpienie, mordujemy je, chociaż nic nam nie zrobiły, to jeszcze w dodatku, gdy już uda nam się je w końcu zabić, to pławimy się w ich krwi! Jak jacyś jaskiniowcy! - chłopak z przejęciem wpatrywał się w ojca, który ze zdumienia uniósł wysoko brwi.
 - Co ty opowiadasz chłopcze! To tradycja myśliwska, a nie żadne tam barbarzyństwo! Tradycja uświęcona wieloma pokoleniami myśliwych, którzy polowali przed nami! I wcale ich nie mordujemy, my je strzelamy, a to jest wielka różnica! - ojciec wyraźnie rozjuszony patrzył z niedowierzaniem w kierunku syna - skąd w ogóle u ciebie wzięły się takie myśli?
 - Bo... bo widzę to umęczone zwierzę i tak sobie pomyślałem, ile ono musiało tej nocy przecierpieć, jak musiało się namęczyć, zanim wreszcie odeszło z tego świata... i co to za różnica, w jaki sposób je mordujemy... ten dzik leży tutaj przede mną, a ja teraz pławię się w jego krwi... i... i czuję wyrzuty sumienia, bo przecież to wszystko jest przeze mnie...
 - Nie strzeliłbyś ty, to strzelił by ktoś inny - stwierdził ojciec lakonicznie już znacznie spokojniejszym głosem - taka już nasza rola, że to my polujemy na zwierzęta, a nie one na nas - dodał nieco ironicznie - no dobra, pora zabrać się za patroszenie... spróbujesz? - zapytał zerkając w stronę syna.
   Ten z grymasem na twarzy tylko pokręcił przecząco głową.
 - No dobra, tym razem ci daruję... no więc patrz... i ucz się! - ojciec chwycił nóż i znów pochylił się nad leżącym nieruchomo zwierzęciem.
   Marcin po raz drugi zamknął oczy. Po chwili znów rozległ się suchy chrzęst rozcinanej twardej skóry. Za chwilę do jego uszu dobiegło głośne "upsss" i powietrze wypełnił  silny odór, charakterystyczny dla świeżo otwartego przewodu pokarmowego.
   W tym momencie chłopak postanowił otworzyć oczy i zobaczył wydęte niczym balony, nabiegłe krwią jelita wystające z rozciętego brzucha. Były oblepione przez cuchnącą, mazistą treść pokarmową oraz przez jakieś gnijące resztki. Ten widok oraz gwałtowny smród sprawiły, że nagle chwyciły go torsje.
   Cofnął się parę kroków, po czym zwrócił te dwa łyki wcześniej wypitej herbaty w rosnącą kępę pokrzyw. Ale torsje wcale nie ustawały, co objawiało się bolesnymi skurczami pustego żołądka.
   Ojciec przerwał patroszenie, wstał i spojrzał na syna z niepokojem. Jego ręce były całe czerwone od krwi.
 - Będziesz musiał przywyknąć do patroszenia synu. Ja wiem, to nie jest zbyt przyjemna czynność. Ale patroszenie to jest chleb powszedni dla każdego myśliwego...
   Torsje powoli ustawały, ale Marcin ledwo trzymał się na nogach. Był bardzo blady. Spojrzał na ojca starając się jednocześnie nie patrzeć na patroszoną lochę.
 - Ale ja się do tego nie nadaję! Nie chcę zabijać! Nie chcę patroszyć! Wcale nie chcę być myśliwym!
 - Co ty opowiadasz synu! - ojciec patrzył na niego takim wzrokiem, jakby jego syn nagle popełnił świętokradztwo - polowanie to wieloletnia tradycja w naszej rodzinie. Jak możesz w tej sytuacji deklarować, że nie będziesz myśliwym?
 - Bo to nie jest dla mnie nic przyjemnego! Cóż może być przyjemnego w zadawaniu niewinnym zwierzętom cierpienia i śmierci? Nie rozumiem, jak możesz pogodzić zabijanie zwierząt z tym, co robisz na co dzień... z leczeniem zwierząt... Tato... jak ty to możesz pogodzić? - zapytał nagle spoglądając ojcu prosto w oczy.
   Ojciec wytrzymał jego spojrzenie. Przypomniał sobie co sam odczuwał, gdy przeszło 20 lat temu jakiś hodowca przyniósł do lecznicy w celu uśpienia dwa malutkie szczeniaki. Był wtedy młodym, początkującym weterynarzem na stażu. Pamiętał jak starszy, doświadczony weterynarz zawołał go i pokazywał mu wtedy jak wyliczyć śmiertelna dawkę, jak wbić igłę, jak ją kierować... potem spoglądał na te dwa malutkie szczeniaki i widział jak ich serce biło coraz rzadziej i coraz mocniej... kolejne, coraz rzadsze skurcze potrząsały ciałkami malutkich stworzonek, aż w końcu te wstrząsy ustały... Ten widok wstrząsnął nim i wówczas zadał sobie w myślach to samo pytanie, które dzisiaj zadał mu jego syn...
   Ale później coś w nim pękło.. codzienne praktyka weterynaryjna oraz kolejne partie zwierząt przynoszonych przez ludzi do uśpienia sprawiły, że uodpornił się na takie myśli. Po prostu robił to, co do niego  należało... nie zadawał sobie żadnych zbędnych pytań, starał się nie myśleć o tym, co czują zwierzęta, zwyczajnie robił swoje...
   Takie podejście sprawiło, że już od dawna umiał oddzielić wykonywaną pracę od myślistwa. Opanował tę sztukę bezbłędnie. Potrafił skutecznie wyłączyć wszystko to, co mu nie pomagało ani w jego pracy, ani też w jego łowieckiej pasji. Pamiętał, jak parę lat temu strzelił pod koniec zimy dużego pojedynczego dzika. Był pewien, że to odyniec, ale to niestety była locha... Jeszcze miał nadzieję, że będzie miał szczęście, że to się nie zdarzyło... ale niestety... Patrosząc ją wydobył duży, krwisty worek. Doskonale wiedział, że to jest macica, a wewnątrz znajdują się malutkie dzicze płody... Było mu wtedy przykro, ale nic więcej - szybko wtedy sam siebie rozgrzeszył, wystarczyło, że pomyślał, iż nie jemu pierwszemu to się zdarza... i szybko przeszedł nad tym do porządku dziennego.
   O tak, już od dawna umiał to pogodzić...
   Teraz stał patrząc swemu synowi prosto w oczy.
 - Jak świat światem, ludzie polowali na zwierzęta. Najpierw dla zaspokojenia głodu, a później dla rozrywki. W jakim celu? Aby zaznać przygody, dostarczyć sobie pewien zastrzyk adrenaliny, zdobyć trofea łowieckie, a także dać upust naszym pierwotnym instynktom łowieckim. Czy ty sam nie czujesz tego łowieckiego instynktu? - zapytał syna cały czas patrząc na niego uważnie.
 - Nie, nie czuję. Dla mnie to jakieś atawistyczne, barbarzyńskie, mordercze instynkty, których na szczęście w ogóle nie posiadam. Żałuję, że zrozumiałem to tak późno, za późno, aby przywrócić temu zwierzęciu życie...
 - Widzę, że jesteś cały w emocjach, nie sposób teraz bardziej rzeczowo o tym z tobą porozmawiać... ale uspokoisz się... a w domu jeszcze raz o tym porozmawiamy - powiedział ojciec porozumiewawczo i znów nachylił się nad lochą, aby kontynuować patroszenie.
 - Nie wiem kto dał nam prawo do zabijania tych zwierząt tylko dla naszej rozrywki - kontynuował niewzruszony Marcin - wiem, że jest o tym wzmianka w Biblii, ale tam jest mowa tylko o panowaniu nad zwierzętami, a nie o ich mordowaniu w celach rekreacyjnych... i dlatego jakoś nie mogę uwierzyć, że Bóg dał nam takie prawo. Znacznie łatwiej mi uwierzyć, że to prawo ludzie dali sobie sami, a Bóg nie miał z tym nic wspólnego...
   Ojciec, zajęty patroszeniem, nic mu nie odpowiedział.
 - Tato, czy ty myślisz, że zwierzęta mają dusze? - zapytał ojca nie zważając, że był on teraz dość mocno zajęty wyciąganiem wnętrzności z brzucha lochy.
   Ojciec przez długą chwilę nie odpowiadał. Dopiero jak wyrwał krwisty kłąb wnętrzności z rozciętego brzucha, wyprostował się i rzekł
 - nie wiem synu...ale jakiś czas temu rozmawiałem z pewnym majętnym myśliwym, który był na safari w Afryce... Opowiadał mi, że niektóre tamtejsze plemiona wierzą, że wszystko co tylko jest na tym świecie posiada dusze... ludzie, zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie... I że każdy element naszego świata, zarówno ludzki, zwierzęcy, roślinny, jak i ten nieożywiony, ma swojego własnego Boga, Boga który się tylko tym światem zajmuje i dba o jego interesy...
   Marcin zastanowił się przez chwilę.
 - A jeżeli to jest prawda? Jeżeli tak naprawdę jest, że to tylko nasz Bóg pozwala nam polować na zwierzęta, a Bóg zwierząt wcale sobie tego nie życzy? Czy nie przyszło ci to do głowy? - stał przed ojcem wciąż blady, na kołyszących się nogach.
 - Co ty za bzdury opowiadasz synu! Mówisz to poważnie? No bo przecież to, co teraz głosisz, to są zwyczajne herezje! - głęboko poruszony ojciec podszedł do syna i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego z uwagą. Nagle ton głosu mu się zmienił.
 - Widzisz Marcin... ja w gruncie rzeczy cię rozumiem, sam to kiedyś tak odczuwałem... ale posłuchaj mnie teraz przez chwilę... rozumiem, co ty teraz odczuwasz, rozumiem, że może ci być żal tego dzika... ale chyba będziesz musiał się pozbyć tej swojej... no... tej swojej wrażliwości... świat jest okrutny, nawet bardzo okrutny... a ty, prędzej czy później, będziesz musiał się do tego przyzwyczaić...

   Zamyślony Marcin nic na to nie odpowiedział. Wiedział już, że ten niedzielny poranek wpłynie na całe jego życie i że już nigdy go nie zapomni. Wiedział też, był tego pewien, że było to jego pierwsze, a zarazem ostatnie polowanie...
   Wpatrując się w ojca, który po chwili powrócił do lochy i właśnie kończył patroszenie, powtarzał sobie w myślach
 - Boże zwierząt, jeżeli istniejesz, wysłuchaj mnie. Wybacz mi, że strzeliłem do tego zwierzęcia, wybacz, że to moja kula przysporzyła mu tylu cierpień, wybacz że to mój strzał spowodował utratę życia tej lochy... A jeżeli to zwierzę rzeczywiście ma duszę, to zaopiekuj się nią i przygarnij ją do siebie. Obiecuję Ci, że już nigdy nie będę zabijał żadnych zwierząt, już nigdy...

   Nie wiedział, czy Bóg zwierząt istnieje i czy go słyszy. Ale powtarzane w myślach słowa dawały mu pewną ulgę i przynosiły ukojenie. Tylko dzięki nim mógł w pewnym stopniu zagłuszyć dręczące go wyrzuty sumienia.

   Tymczasem cały okoliczny teren został nagle oświetlony przez pierwsze promienie słońca, które wreszcie przebiło się przez zalegającą nad bagnem, mlecznobiałą powłokę. Otulone mgłą, a równocześnie  rozświetlone słońcem bagno, zajaśniało niezwykłym blaskiem. Marcin dostrzegł tę piękną złocistą poświatę i pomyślał sobie, że pewnie to jest całkowity przypadek, ale jednocześnie cały czas nie opuszczała go myśl, że może to być też pewien znak dla niego.
   Znak, że Bóg zwierząt jednak istnieje, a on sam został wysłuchany.